Napiszę, a potem pójdę spotkać się z Księżycem. Tak, z Księżycem przez wielkie "K". Czy to mój przyjaciel? Może zbyt wielkie słowo. Na pewno powiernik. Ostatni głaszczący moją twarz, przed zaśnięciem. Od kilku miesięcy mogę tak pisać i  czuć. Samo w sobie, jest to cudowne. 

Urodziłam się w szpitalu. Po kilku dniach trafiłam do kamienicy w centrum miasta. Mieszkałam tam z rodzicami i starszą siostrą przez jakieś trzy lata. Potem wymarzone, wyczekane, upragnione M3 w wieżowcu na wyłaniającej się z niebytu, nowej dzielnicy - dziś jednej z najbardziej pożądanych, jeśli chodzi o miejsce do życia - w Lublinie. Tam rozkwit, brodzenie w błocie, a potem asfalt i cudowne, niezapomnianie i niewymazywalne chwile beztroskiego dzieciństwa. Widoczki zakopywane pod szkiełkami na osiedlowym trawniku, labirynty ze skoszonej trawy i wychodzenie "na koc" pod blok, gdzie można było zabrać ze sobą dosłownie wszystko, co zabrać się dało. Do tego gra w klasy, w gumę, wojnę, dwa ognie, podchody. Te ostatnie najlepiej tuż po zachodzie słońca, kiedy mama jeszcze nie wołała na kolację, a już było na tyle ciemno, żeby zabawa nabrała rumieńców. Ganiany, zaklepywany, w chowanego... I godziny spędzone na blokowej ławce, która już od dawna nie istnieje, której miejsce już od lat jest w znacznym oddaleniu. Nie tuż pod oknami mieszkań, nie pod czujnym okiem sąsiadów.

Place zabaw, i te metalowe, dziś uznane za hiper-groźne, huśtawki, piaskownice murowane, drzewa i krzewy pozwalające chować się i tworzyć kryjówki dla znalezionych skarbów. Nikt nie zamykał furtek, nie budował ogrodzeń, a mimo to, nigdy nie zdarzyło się, by kogoś z nas pogryzł pies, byśmy zachorowali przez koty sikające do piachu. Przypadek? Kolej rzeczy? My nie wchodziliśmy zwierzakom w paradę, zatem one nam także? Nie wiem. Wiem, że niemal codziennie przeskakiwałam przez ogrodzenie "szkolnego" w godzinach popołudniowych i bawiłam się tam w najlepsze. Na śmietniku, gdzie tworzyło się "mieszkania" i skakało ze szczytu "na odległość", na górkach, które celowo tam usypano, aby w zimie było skąd zjeżdżać na sankach, na bieżni, gdzie urządzaliśmy sobie własne, małe zawody itp. itd. Czasem przychodziliśmy tam, gdy w szkole toczyły się jeszcze lekcje i jakaś nauczycielka krzyknęła z okna, żebyśmy byli ciszej. Żebyśmy byli ciszej...

A kiedy spadł śnieg, szliśmy na górki czechowskie, o które teraz toczy się bój. Każdy ciągnął swoje sanki. Zabawa była niesamowita, bo i górki były przednie. Pamiętam, że wiosną chodziliśmy tam całą klasą, razem z nauczycielką. Chodziliśmy w rejon strzelnicy i bliżej, żeby podziwiać roślinność, narwać roślin do zielnika. Pamiętam, że raz, kiedy nasze córki były jeszcze małe, poszłam z nimi na poligon, na górki czechowskie, żeby narwać kwiatków na procesję Bożego Ciała. Nie mogłam poznać tego miejsca, niemal całkowicie zawłaszczonego przez przyrodę. Ścieżki, którymi chadzaliśmy jako dzieci, zginęły pośród bujnej roślinności. Choć żałowałam, że nie mogę tamtędy przejść z dziewczynkami, cieszyłam się. Z zieleni, z roślinności, która miała się dobrze, chroniąc ten obszar przed człowiekiem. Niestety, dziś okazuje się, że przegra z bezwględnym przeciwnikiem, a mi pozostanie tylko cieszyć się, że to nie jest już moje osiedle...

Blok i osiedlowe życie, przeniknęły do mojego krwioobiegu, nakazały mi myśleć, że jest to jedyny znany mi i pożądany stan rzeczy. Sprzeczałam się z mężem, wtedy jeszcze "chłopakiem", kiedy mówił: "zobaczysz, jak zamieszkasz poza miastem, wtedy dopiero zaczniesz żyć...". Mówiłam: "ja nie znam twojego życia, ty mojego. A osiedle to mój dom". Dodawałam: "będę się bała". On pytał: "czego?". "Jak to czego? Pająków, wszelkiego innego robactwa, psów, kotów, ciemności, ludzkiej ciekawości... wszystkiego." Śmiał się. Śmiał się ze mnie, a ja się wściekałam. "Ignorant cholerny, jak on może? Zobaczy! Sam się przekona!" 

Tomek zaczął przyjeżdżać do mnie na osiedle, do bloku, który nazywał "mrowiskiem". Zostawał na noc, gdy było za późno na samotne powroty. Tak, takie były czasy! Młody chłopak wracający samotnie od dziewczyny, a do tego "przyozdobiony" długim włosiem, kolczykiem w uchu, skórą na grzbiecie i glanami (do dziś uważam, że to jedne z najwygodniejszych butów, jakie kiedykolwiek miałam... czas coś z tym zrobić:)) na nogach obleczonych w mega obcisłe czarne "rurki" to, jak zaproszenie: "Wpuście mi wpier...!". Moja mama, za co nieraz dziękowałam Opatrzności, rozumiała sytuację i mówiła: "Niech zostanie, prześpi się na podłodze w pokoju twojego brata." I tak było. Zostawał. Zakumplował się z bratem, który czasem sam mówił: "Niech Tomek zostanie." A ten nadal swoje. Że kiepsko, że dziwnie, że nienaturalnie, że "mrowisko". A wygoda? A ciepła woda w rurach, bez konieczności rozpalania w piecu? A sklepy, wszelkie możliwe, na wyciągnięcie ręki? A suchą nogą do autobusu? A połączenia? Mnogie i częste, z centrum? Nic, totalnie nic nie było w stanie go przekonać. Wałkował w kółko to samo, a ja... ja się zmieniałam.

Pojechaliśmy w Bieszczady. Poczułam TO, doznałam TEGO, weszłam w relację z TYM, do czego podskórnie tęskniłam od dnia narodzin. Ciemność - wolna od świateł miasta. Cisza - dudniąca w uszach. Powietrze - czyste jak łza. Wolność - odszukana, nazwana, tak bardzo niezbędna, a tak nieuświadomiona... dotychczas. Bałam się... pająków, popielic, niedźwiedzi, burzy na polu namiotowym przy schronisku, samotnych spacerów po bezdrożach... a jednocześnie tak bardzo ich pragnęłam. Pewnego wieczoru, gdy jak zwykle zasiadaliśmy w schroniskowej izbie, późnym wieczorem po przedeptanym dniu, padło hasło od prowadzących schronisko: "Idziemy dziś w nocy na wschód słońca. Wyruszamy o północy. Idziecie z nami?" Tomek zachwycony propozycją: "Jasne", ja rozpromieniona i przerażona zarazem, milczę.

Potem próbuję zasnąć w namiocie, gdy Tomkowy głos rozsądku zarządził drzemkę, bo musimy w środku nocy wdrapać się na szczyt, trzeba odpocząć. A ja leżę i myślę. Jak na złość, akurat tej nocy w schronisku nocują przedstawiciele Zarządu PTTK. Jest głośno, jest ognisko i śmiechy, spać się nie da... choć Tomek śpi. Dzwoni budzik. Posłusznie zbieram się do drogi. Plecak, śpiwór i karimata przytroczone do niego, z zewnątrz głosy. Czekają już na nas. Idziemy. Bałam się piekielnie.

Całe szczęście, że szedł z nami schroniskowy pies (taki mini-niedźwiedź;)) i pilnował, żeby wszyscy szli razem. Wybiegał do przodu, potem się cofał. On, a właściwie ona jedna, zdawała się przejmować moim losem, kiedy sapiąc i stęcząc błagałam Tomka: "nie zostawiaj mnie, nie chcę iść ostatnia, nie daję rady, trzeba równać do najsłabszego... cholera!". Tomek się śmiał, a może raczej uśmiechał? On był w siódmym niebie. Góry, las, ciemna noc i my - sześć osób plus jeden czworonóg - wspinający się na szczyt Wielkiej Rawki w Bieszczadach. Czego chcieć więcej? Ano... niczego. Nigdy nie zapomnę tej nocy, tego poranka, tych chwil na szczycie, tego snu, który mnie tam otulił i tych odgłosów - ruchu skrzydeł pary kruków kołujących w dolinie, gdy w zupełnej ciszy, zapięci już w śpiwory, sącząc piwo (tylko jedno na dwoje, żeby nie latać "na siku";)), które wtargaliśmy ze sobą na szczyt, siedziliśmy w milczeniu. Pies zasnął pierwszy, gdzieś pomiędzy nami. Każda z trzech par zajęła miejsce w takiej odległości od pozostałych, by nie przeszkadzać sobie nawzajem (czytaj: "by nie zakłócać ciszy, bo wtedy, tam, wszyscy karmiliśmy się ciszą"). Nie mogłam zasnąć. Zapatrzona w księżyc i gwiazdy, siedziałam, nie mogąc oderwać od nich wzroku, dopóki Tomek nie powiedział, że musimy przespać się, choćby godzinkę, dwie, bo nie damy rady... położyłam się na boku, on otulił moje plecy, a jego otulały skały szczytu Wielkiej Rawki. Magia. Po takim doświadczeniu, nic na dole nie jest już tak atrakcyjne, jak dotychczas, a w sercu echem odbija się niegasnąca, niezaspokojona tęsknota...

Teraz mam Cię na wyciągnięcie ręki. Tuż przed snem odsłaniam okno i szukam... trwa to zwykle krótką chwilę, jej ułamek. Czasem, gdy jest dostatecznie późno, znajduję cię, jeszcze nim o tobie pomyślę. Zdarza mi się otworzyć okno i patrzeć, nie myśląc o niczym. Po prostu trwać w zachwycie. Najciekawsze jest to, że im bliżej mi do ciebie, tym dalej do ludzi... tym mniej istotne przyziemne zabieganie, wszystko co robię z poczucia obowiązku uwiera, niczym kamyk w bucie, stajesz się źródłem buntu. Co z tego wyniknie? Dokąd mnie zaprowadzisz?