Jestem pewna, że pisałam już o tym, w którejś z wcześniejszych Kawek, a jeśli nie, to sama się sobie dziwię. 

Kiedy po raz pierwszy zostałam mamą, w sensie zrozumiałym dla wszystkich i bezpośrednio powiązanym z biologicznym aktem sprowadzania na świat nowego człowieka, pojawiła się w mojej głowie myśl:
- Moim zadaniem jest jak najlepiej przygotować cię do życia, dać ci jak najwięcej miłości, dobre fundamenty, a potem oddać światu. Wiem, że nigdy nie będziesz moją własnością.

Kilka lat później, kiedy byłam już mamą, potrójną, i uznałam, że to dobry czas na spełnianie marzeń, zaczęłam pisać i wykonywać własne piosenki. Pewnego wieczoru, lub też nocy, patrząc na syna zasypiającego w moich ramionach, zaczęłam nucić pod nosem te o to słowa:
"Myśli się piętrzą, gdy siedzę w ciszy,
z lekką obawą, że mnie usłyszysz, 
choć wiem, że śpisz głęboko tak w mych ramionach,
tak wiem.
Tak wiem..."
W tym miejscu następuje fragment, którego chwilowo nie jestem w stanie sobie przypomnieć, ale wiem, co było dalej:
"Chociaż opadam, pełnią znużenia,
nie mogę ulec sile zmęczenia, bo wiem..."
Tu było chyba powtórzenie fragmentu z głębokim snem, a po nim coś na kształt refrenu:
"Lecz wiem, że nie będziesz nigdy moją własnością,
tak wiem.
Tak wiem, dnia pewnego świat skusi cię wolnością, 
tak wiem..."
Było jeszcze coś o tym, że ja zawsze będę dla ciebie i takie tam, ale muszę to wygrzebać z czeluści niepamięci, gdzie, prawdopodobnie przez przypadek, ten tekst zepchnęłam. 

Dziś przypomniałam sobie tę piosenkę nie bez powodu. Dwanaście lat temu, w pełni świadomie, inaczej niż podczas poprzednich dwóch porodów, weszłam w rolę mamy. Dla kolejnej istoty stałam się całym światem, będąc tak samo przerażoną tym faktem, jak za pierwszym i za drugim razem. Zdawałam sobie jednak sprawę, że nikt tego za mnie nie zrobi, że dokonało się, a moim zadaniem teraz jest nie spieprzyć istnienia, które za naszą przyczyną zostało powołane do życia.

Zerknęłam do styczniowego wydania jedynego miesięcznika dla kobiet, po który zdarza mi się sięgać i przeczytałam dwa zdania, które sprawiły, że poczułam się dumna z tamtej siebie:
"Żeby decydować się na dziecko trzeba widzieć wartość w podarowaniu światu nowego obywatela. Nie sobie, ale właśnie światu, bo już jesteśmy na tyle dojrzali, że potrafimy w miarę mądrze wychować nowego człowieka bez oczekiwania, że on załatwi za nas nasze problemy."
Te słowa Kasia Miller napisała w swoim artykule zatytułowanym: "Dziecko może uratować nasz związek", w którym udowadniała, że to zdecydowanie nie jest dobry pomysł. Ja sama znam dwa przypadki związków, które jedna ze stron próbowała tak właśnie ratować i oba potwierdzają, że nie tędy droga.  

Dziecko to nie spoiwo, dziecko to odrębny byt. To istota, która trafia pod naszą opiekę, tudzież sprawiamy w pełni świadomie, że zostaje poczęta i faktycznie zaczyna żyć pośród nas, ale nie możemy od niej uzależniać powodzenia związku, spełnienia własnych pragnień, czy też znalezienia klucza do rozwiązania problemów wszelakich.

Zgadzam się ze słowami Kasi i cieszę się, że one zgadzają się z tymi, które zrodziły się w mojej głowie już podczas narodzin naszego pierwszego dziecka, zastanawia mnie tylko ta część: "...jesteśmy na tyle dojrzali, że potrafimy w miarę mądrze wychować nowego człowieka...". Czy to jest w ogóle możliwe? Czy możliwe jest, że posiądziemy niezbędną wiedzę i umiejętności, osiągniemy pożądaną dojrzałość, zanim zostaniemy rodzicami? Jeśli o mnie chodzi, to niestety uczę się na własnych błędach i wydaje mi się, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Od samego początku staram się robić to "w miarę mądrze", ale czy mi się udaje? Czas niewątpliwie pokaże.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=Zi_XLOBDo_Y

12 lutego 2024r.