Nie sądziłam, że będę nagrywała pastorałkę w walentynkowe popołudnie. W sumie... czemu nie? Choinka skitrana w kącie sali widowiskowej, świetnie sprawdziła się jako dekoracja. Światła, aparaty nastawione na nagrywanie, cisza, gitara i śpiew. Przeniosłam się w czasie... w sumie nadal lubię święta, tylko jakoś inaczej wpływają na moje myślenie, niż dwa, czy trzy lata temu.

Nie ma już tego błysku, lśnienia, z jakim budziłam się w wigilijne poranki. Nie ma nawet tego stresu i tej gonitwy, która zwykle mi wtedy towarzyszyła. Coś się zmieniło i nie oznacza to, że mniej mnie obchodzą... te wigilijne dni, które jako dziecko szaleńczo kochałam.

Pamiętam jedne z pierwszych świąt, które spędziliśmy "na swoim". Mieszkaliśmy niedaleko moich rodziców, dosłownie na sąsiednim osiedlu. Dzień przed Wigilią obiecałam mamie, że przyjdę wcześniej i pomogę w przygotowaniach... Wydaje mi się, że to była ostatnia Wigilia w ich mieszkaniu. A jeśli nie, to przedostania, na pewno nie dalej.

Niestety, dziewczynki nie chciały ubrać się w to, co im przygotowałam, Tomek miał kiepskie samopoczucie (co akurat zupełnie mnie nie dziwiło, w końcu już kilka lat wcześniej przechrzciłam te święta, pół żartem, pół serio, by oswoić ruinę, w jaką nieraz się obracają, mianem "rzyganych"), a mały jak to mały, wymagał dużo więcej uwagi, niż nieco podrośnięte już siostry. Mimo to, starałam się z całych sił dotrzymać danego słowa, a jednocześnie nie rozpętać piekła we własnych czterech ścianach. 

Pamiętam, jak ogrnąwszy wszystko, co do ogarnięcia było konieczne, stałam przy desce do prasowania prasując ostatni, niezbędny element garderoby, pomięty niemiłosiernie. Jak, z drżeniem rąk, przewracałam ciuszek z jednej strony na drugą:
- Nie wyrobię się, nie wyrobię się... będzie na mnie zła!
Nie umiałam wtedy wytłumaczyć sobie samej:
- Spokojnie, nie planowałaś rozlanego soku, złego samopoczucia i bezsensownej dziecięcej kłótni, ani tego, że nie będziesz miała dostatecznie dużej torebki, aby spakować ten ostatni, największy prezent, mama zrozumie. A jeśli nie, to i tak nie masz na to wpływu. Nie zrobiłaś tego celowo, po prostu takie jest teraz twoje życie, a może zawsze takie będzie? Może zawsze nie będziesz się wyrabiała, spóźniała i takie tam? I cóż z tego? Jeśli inaczej nie potrafisz, pora się z tym pogodzić i pokochać siebie. Kiedy ty to zrobisz, pozostali nie będą mieli wyjścia...

Wpadłam do mieszkania rodziców zdyszana, ciągnąc za sobą część prezentów i nieco naburmuszone córki. Tomek miał ogarnąć młodego i przyjechać z nim za jakąś godzinę.
- Przepraszam, że nie przyszłam wcześniej, nie dałam rady...
- ...

Nie pamiętam dokładnie, i nawet nie chcę pamiętać, co powiedziała wtedy moja mama. Pamiętam za to doskonale jej spojrzenie, a w nim mieszankę gniewu, rozczarowania i totalnej bezsilności. Do tej pory nie rozumiem "po co?". Po co tak szaleć? Po co tak się wściekać? Po co tak zabiegać i padać na twarz, kiedy nadchodzi wreszcie czas na "konsumpcję", kumulacja kilkutygodniowych starań?

Tak, sama także nie jestem od tego wolna. Zdarza mi się wybuchnąć na chwilę przed przyjściem gości, że jeszcze to i tamto, i dlaczego nikt, i w ogóle wszystko sama muszę... MUSZĘ. Czy na pewno? To pytanie już niejednokrotnie sprowadziło mnie na właściwe tory i uratowało niejedną rodzinną, czy inną, imprezową okoliczność. Powoli uczę się odpuszczać coraz częściej i coraz więcej. Nie mam innego wyjścia. Zaszczepiłam już we własnych dzieciach samoświadomość i asertywność. Kiedy ja eksploduję, albo "próbuję" temu ulec, one wysuwają najcięższe działa:
- Pamiętasz, że NIE MUSISZ, prawda?
No i jak, w obliczu takiego pytania, postawionego przez własne latorośle, nie przyhamować?

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=4IiKSBkLsBM&ab_channel=JackSavorettiVEVO

15 lutego 2024r.