Pozostając przy jasnej stronie życia, chciałabym podzielić się pewną historią. W zasadzie jest to bardziej historyjka, mały wycinek z pewnego sobotniego przedpołudnia, który sprawił, że dzień rozpoczął się jakoś tak... weselej. 

To była sobota. Zwykle jestem wtedy w domu, albo w rozjazdach. Zazwyczaj nie bywam w mieście, chyba, że późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem sklepów, aby zrobić jakieś konieczne zakupy. Lubię myśl, że nic mnie nie goni, że mogę zostać w domu i zająć się tym, na co nie miałam czasu w ciągu minionych dni. Niestety, często to "coś" równa się praniu, sprzątaniu i innym takim, ale nawet to zbytnio mnie nie mierzi, kiedy mogę związać włosy byle jak, założyć wygodne dresówki, czy getry, i działać we własnym, nie narzuconym z zewnątrz tempie. 

Przez wzgląd na moją naturę "śpiocha", czy też "nocnego Marka", zwykle w sobotnie poranki nie ma szans spotkać mnie gdziekolwiek indziej, niż w łóżeczku, słodko śniącą o czymkolwiek, byle oddalić moment oderwania głowy od poduszki. Nikt ze znajomych nie próbuje nawet namawiać mnie na poranne, sobotnie aktywności, ponieważ wiedzą, że z góry skazane byłyby one na porażkę. Te namowy, rzecz jasna;)

Tym razem jednak była to jedna z tych wyjątkowych, nietypowych, przerażających mnie nieco sobót, kiedy nie dało się spać do jednenastej, ponieważ w samo południe miałam się stawić w jednym z miejskich domów kultury. Cóż, trzeba było byka za rogi chwycić. Założenie było proste, w piątek (a w zasadzie już w sobotę:P) kładę się najpóźniej o 1:30, ponieważ JUŻ o 9:30 MUSZĘ być przytomna. (Dodam na marginesie, że kiedy nie wysypiam się, bywam ciężkostrawna dla otoczenia, a przede wszystkim dla samej siebie, chociaż... ale o tym za chwilę.)

Kiedy wybiła pierwsza, kończyłam oglądać z dzieciakami jakiś zaległy, nagrany dwa tygodnie wcześniej program. Kiedy wszystkie zegarki w zasięgu mojego wzroku wskazywały pierwszą trzydzieści, załamywałam ręce widząc, w jakim stanie jest kuchnia i wiedząc, że jakiś czas wcześniej obiecałam, że ja to ogarnę, ponieważ dziewczyny robiły sałatkę dla nas wszystkich i takie tam. Około drugiej kończyłam szorować kuchenkę, a o drugiej pięć wchodziłam do wanny. Umyłam się błyskawicznie, wiedząc, że mój czas się kurczy, a wraz z nim przekreślam co najmniej jeden z punktów misternie ułożonego planu, po czym... no właśnie i tutaj popełniłam największy błąd. Zamiast udać się prosto do łóżka, siadłam "na chwilę" do komputera, aby poprawić błędy w jednej z Kawek i opublikować ją. Efekt końcowy? Znalazłam się w łóżku wpół do trzeciej (to i tak nieźle, zważywszy na pokrętną drogę, która doprowadziła mnie do tego miejsca:)).

Wstałam z nadzieją, że ten dzień jednak nie będzie dniem przeżytym na wstecznym biegu. Aby tak właśnie się stało, postanowiłam nie liczyć, nie zastanawiać się i nie utrwalać w sobie myśli o tym, ile godzin faktycznie przespałam, zważywszy na dwie pobutki w trakcie minionej nocy, a w zasadzie "przedświtu".

Podziałało. Zebrałam się w pół godziny i znalazłam na przystanku dokładnie wtedy, kiedy znaleźć się powinnam. Stojąc tyłem do kilku osób oczekujących na przyjazd autobusu wraz ze mną, maznęłam sobie rzęsy tuszem, tak dla zażegnania śladów niedospania.
Dotarłam w pobliże miejsce przeznaczenia godzinę przed czasem. Wyobrażacie sobie?! Sobotnie przedpołudnie, a ja GODZINĘ przed czasem! Sama z trudem ogarniałam to, co właśnie się dokonało.

Jednocześnie zdawałam sobie jednak sprawę, że doszło do tego wyniku chłodnej kalkulacji. Albo jadę wcześniej i jestem przed czasem, lecz wsiadam w autobus tuż obok domu, albo drałuje półtorej kilometra na inny empek, zyskując dzięki temu pół godziny snu. Niestety, znam siebie, w związku z czym miałam już niezwykle ostry obraz przed oczami. Obraz samej siebie biegnącej z językiem na brodzie do autobusu odpalającego silnik na końcowym, kilka metrów przede mną. Zbyt daleko, aby zdążyła go dopaść.
- Nie, dziś bez biegania, sapania i takich tam. Dziś na relaksie.
Tak sobie to wykombinowałam. A co!

Korzystając z nadmiaru wolnego czasu, do którego nie przywykłam, postanowiłam kupić sobie coś dobrego na śniadanie w pobliskim markecie. Niestety, nic nie skusiło mnie na tyle, abym zechciała po to sięgnąć. Wypłaciłam więc pieniążki w bankomacie i udałam się na pobliski, osiedlowy targ. Taki klasyczny. Taki, jaki doskonale pamiętam z czasów dzieciństwa. Taki, na którym można kupić absolutnie wszystko. Wkroczyłam na jedną z wąskich alejek, jednocześnie stając się jedną z kropel w rzece ludzi przepływającej przez każdą wolną przestrzeń targowej rzeczywistości. Przysłuchiwałam się rozmowom...
- Tak, jest chrzan. Mówiłem ci już, sześć złotych. Tak. Kupić?
- Dzień dobry pani Asiu!
- O! Widzę, że u pani już wiosna.
- A tak, przywiozłam już pierwszą dostawę.
- Swetrów już pani nie ma...
- Mam, o tutaj kilka wisi, proszę sobie przejrzeć. Jakiś rabacik zrobimy.
- Zima już chyba nie wróci.
- Kto wie?

Na zewnątrz, tuż nad płachtami zwisającymi nad straganami i alejkami, słońce coraz śmielej przedzierało się przez chmury. Faktycznie, w powietrzu dało się już wyczuć wiosnę. Nie za wcześnie?

Rozpięłam kurtkę, zdjęłam z szyi chustę i weszłam do sklepu piekarniczego. Kupiłam pączka, którego smak doskonale pamiętam z dzieciństwa. Wtedy już istaniała ta sieć piekarni i dziś istnieje nadal. Pączek przywołał całą masę wspomnień. Sięgnęłam po niego właśnie po to, aby jeszcze skuteczniej przenieść się w czasie. 

c.d.n.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=56FtmPIw3QQ&ab_channel=NataliaPrzybysz-Topic

17 lutego 2024r.