Kaprys był z nami ostatniego wieczoru w waszym/naszym niegdyś mieszkaniu. Stawiałam go na półkach, w witrynach i we wnętrzach szaf. Robiłam mu zdjęcia, a dzieci wpadały na kolejne pomysły… niektóre naprawdę zabawne.

Wchodziły do szaf, prosiły żebym nagrywała filmiki i robiła im zdjęcia, naprawę sporo zdjęć. Wyglądaliśmy przez okno, zapamiętywaliśmy widok, a ja dotykałam przelotnie blatu w kuchni oraz frontów szafek, szukając tam dotyku Twoich rąk i Twoich spojrzeń, czy też śladów znużeń codziennych.

Nie płakałam, ponieważ wiedziałam, że to bez sensu. Wybieram mniej cierpieć, powiedziałam sobie, i nie cierpieć, kiedy nie jest to konieczne. A te chwile… choć są przełomowe, choć trudno mi będzie przejść wobec nich obojętnie, wcale nie muszą przynosić, czy też zradzać cierpienia. To, jak je przeżyję, jak zinterpretuję ich znaczenie, jak bardzo im się przyjrzę i je oswoję, zależy tylko ode mnie.

Cieszę się, że na ostatnich zajęciach z dziewczynami z mojego kręgu kobiet, poruszyłam akurat ten temat. Wybrałam go przez przypadek, otwierając książkę na jednej ze stron, losowo. I przeczytałam o tym, że źródłem naszej siły może być nieuleganie cierpieniu bezużytecznemu.

Jakie to cierpienie? Ponoć 95% ogółu cierpienia, jakie odczuwamy w życiu, to cierpienie bezużyteczne, czyli takie, na które sami pozwalamy, które sami dopuszczamy i dopieszczamy, dokarmiamy stanami, które paradoksalnie nie są tymi, w których chcielibyśmy na dłużej pozostać.

Co może być takim mentalnym, bezużytecznym cierpieniem w moim przypadku? Biczowanie się myślą, że nie byłam dość silna. Że w ostatnich tygodniach życia mojej mamy, w ostatnich miesiącach nawet, to, co dokonywało się na moich oczach, zupełnie mnie przerosło. Pogubiłam się i wstałam z kolan dopiero kilka miesięcy po jej odejściu, choć wydawało mi się, że to było dużo wcześniej.

Poczucie winy, brak pożegnania, jakiego pragnęłam, niemożność bycia blisko, tak bardzo i tak często, jak dziś bym sobie tego życzyła, to wszystko sprawiało mi psychiczny ból. Ale działo się tak dlatego, że na to pozwalałam, że sama ten ból zapraszałam i pochylałam się nad nim. Z czasem uznałam, że ten ból widocznie musi być i nic na to nie poradzę. Bzdura.

Mogłam wstać dużo wcześniej, mogłam nie upadać. Pamiętam, jak bardzo mama lubiła tą piosenkę… jedną z pierwszych, które napisałam. Jak, za każdym razem, prosiła, bym ją dla niej zaśpiewała, a ja karmiłam się tą jej słabością do moich słów:
Przez słowa gesty dotyk i milczenie
dźwigałam wytrwale na ramionach nadzieję
aż wpadła w otchłań czarną
zwątpienie ją dopadło

Strapiona nad stratą cicho zapłakałam
mgłą smutku osnuła się wnet otchłań cała
lecz poszłam mimo wszystko
choć stromo nierówno i ślisko

Zawróciłam z drogi otrzepałam sumienie
z otchłani czarnej wygrzebałam nadzieję
pomimo trudów drogi
poniosły mnie w świat nogi

Codziennie stawiam przed sobą wyzwania
przywykam do miłości
brania i dawania
lecz miewam chwile trudne
gdy wysiłki wszelkie żmudne

Upadam już znowu upadam
a mój cień leży obok i nic nie gada
a ja nie wiem już nie wiem
czy dam radę wstać…
czy chce mi się wstać…

(a na koniec)
lecz ja czuję tak czuję
że dam radę wstać

Czy lubiłaś tę piosenkę, ponieważ opowiadała o twoich upadkach i nie poddawaniu się? O tym, o czym przypominałaś nam setki razy, albo i więcej. Czy lubiłaś ją, ponieważ chciałaś wierzyć, że możesz wstać, że dasz radę, choć może być, i z pewnością będzie, cholernie ciężko? Czy to przeczuwałaś?

Z biegiem lat, zmieniłaś trochę zdanie. „Upadam” nie było już Twoją ulubioną… nawet nie jestem w stanie powiedzieć, która zajęła jej miejsce. Z pewnością któraś z tych ostrzejszych, "z pazurem". Lubiłaś, kiedy śpiewałam głośno i mocno. Za taki śpiew zwykle mnie chwaliłaś, inny spotykał się z Twoim: „Głośniej!”.

Stało się. To był ostatni nasz wieczór w waszym/naszym niegdyś mieszkaniu. To dziwne, ale uważam, że było bardzo miło, zabawnie i jakoś tak nienaturalnie, zważywszy na okoliczności, lekko. A Ty, jak sądzisz?

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=u6CtmDWMmjM&ab_channel=KasiaiTomek

24 lutego 2024r.