Każde z naszych dzieci jest inne. Pewnie nie ma w tym nic dziwnego, zwykle bywa tak pośród rodzeństwa, że mimo, iż zrodzeni z tych samych rodziców, dorastający w tym samym domu, możemy i najczęściej bardzo różnimy się od siebie.

Gonię, gonię! Choć dziś akurat chciałabym podzielić się refleksją o działaniu bez pośpiechu, lecz z konkretną intencją. Pamiętacie mój wpis o autobusie, który odjechał przed czasem i o logicznej argumentacji, tej mistrzowskiej;)? Puenta tej odsłony moich codziennych refleksji, była, mam nadzieję czytelna: "Ja już tak mam, po prostu. A każdy z nas ma inaczej.". I czas to zaakceptować, albo przynajmniej przyjąć do wiadomości. No, ale dziś, zupełnie eksperymentalnie, postawiłam własną naturę do kąta, prosząc, by wyjątkowo, pozostała jedynie obserwatorem.

Kiedy mieszka się w mieście, nie da się uciec od życia. I nie chodzi mi nawet o nurty codzienne, pracowo-zadaniowe, wciągające nas w swoje wiry. Chodzi mi o prozaiczne poranki, które widziane oczami "nocnego marka" niejednokrotnie przybierają formę koszmaru.

„Masz oczy, jak husky“. Tak powiedziała jedna z moich aktorek amatorek. Inna, że kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy, to była przerażona, co to za wredne babsko przyszło na spotkanie. A ja tylko byłam skupiona na tym, co wtedy mówiła... Ktoś kiedyś powiedział, że mijając mnie tuż przy hydrancie na terenie ośrodka, gdzie potem spędzaliśmy czas razem, został wręcz „porażony moim spojrzeniem”;) Miałam wtedy czternaście lat...

Nie chciało mi się. Znowu i w pełni autentycznie, nie chciało. Snułam się przez chwilę po pokoju, wyciągnęłam walizkę, potem buty na zmianę, przejrzałam listę rzeczy niezbędnych do zagrania spektaklu. Przyszedł syn, chciał się przytulić, zasłoniłam się brakiem czasu, a potem wycofałam z tego rakiem i przytulaliśmy się przez chwilę. Ogrom rzeczy, które jeszcze miałam do ogarnięcia, skrócił jednak tę chwilę. Dałam się wciągnąć w wir.