Biczuję się niejednokrotnie za rozbieżność pomiędzy posiadaną przeze mnie wiedzą i samoświadomością, a faktycznym postępowaniem, czyli tym, jaka jestem w starciu z codziennym życiem... jak reaguję na napotkane przeszkody, zwłaszcza te z zakresu niezupełnie skutecznej komunikacji interpersonalnej... jak wpadam w złość nadreaktywnie, zanim zdążę pomyśleć, jak bardzo szkodzą mi tego typu postawy...

Zostańmy jeszcze chwilę w klimatach osiedlowego życia. A w zasadzie życia "blokowego". Mieszkając w takich okolicznościach "przyrody", człowiek dosyć szybko przyzwyczaja się do przeróżnych odgłosów. Począwszy od szumu wody spuszczanej w klozecie za ścianą, poprzez sąsiedzkie kłótnie, aż po drapanie psich pazurów o podłogową posadzkę.

Ostatnio nie jestem średnim obserwatorem. Patrzę, widzę, lecz wszystko, co do mnie dociera przepuszczam przez filtr własnych potrzeb. Szukam. Bardzo intensywnie, bardzo uparcie, tego, co może przyspieszyć uzdrawianie mojej duszy. Tak, mam wrażenie, że bidulka zmaga się z jakąś infekcją. I nie jest to zwykły katar, jakieś tam trochę zmyślone sru tu tu tu, ale coś z górnej półki, z gatunku psychofizycznych, z naciskiem na "psycho", przewlekłych chorób.

Jestem dzieckiem miasta. Urodziłam się w szpitalu położonym w centrum, a potem mieszkałam, przez jakieś trzy lata, kilka ulic dalej. Z centrum przeprowadziłam się na nowopowstałe osiedle z wielkiej płyty, do wieżowca, na sam jego szczyt (nie licząc dźwigowni)... Wydaje mi się, że już o tym pisałam w którejś z minionych Kawek...? Nawet jeśli, to dziś będzie w nieco innym kontekście.

Ciekawą teorię podsunęła mi dziś książka, do której zajrzałam szukając hasła otwierającego rozważania nad sobą, nowym tekstem, piosenką, czy scenariuszem, który, lekko już znudzony, czeka na moje natchnienie. Ktoś porównał dyskusję do tańca, a konkretnie rzecz biorąc, zasugerował, że zmiana podejścia do samego zagadnienia dyskusji, zdecydowanie wpływa na to, czym ona może się zakończyć.